Jak się okazuje, na Islandii jest więcej lotnisk niż restauracji. Co ma niebagatelne znaczenie, gdyż właśnie ubzduraliśmy sobie, że zjemy dobrą rybkę gdzieś we fiordach wschodnich. Padło na Seydisfjordur. Jedziemy.
Po drodze jeszcze wodospad, tym razem nie z przewodnika. Świetne miejsce, nieoblegane przez szarańczę turystyczną.
Po przeprawieniu się przez chmury, po drugiej stronie przełęczy...
Jest miasteczko. Seydisfjordur.
Jesteśmy prawie pewni, że będzie tu można zjeść rybkę prosto z oceanu. Ale nic z tego. W ogóle okazuje się, że w islandzkiej kuchni nie ma z czego wybierać. Na próżno szukać narodowych przysmaków, a słynne już baranie głowy czy gnijące mięso rekina to chyba tylko w przewodnikach i książkach występuje. Ale i tak byśmy chyba nie jedli... W każdym razie z islandzkich przysmaków do wyboru jest: hot-dog (niemal wszędzie), hamburger i pizza.
Kończymy w knajpce serwującej to ostatnie danie - Bistro Skaftfell.
Nota bene - knajpka świetna, pizza też niczego sobie. Mniam.
Okazuje się, że miasteczko to jakaś mekka artystów. Swojsko jakoś się zrobiło.
Jeszcze szybkie zakupy w miejscowym markecie i jedziemy dalej, do Djupivogur.
Skrót na F939
Mijanie się na drodze F939 z szarżującymi autobusami skutecznie zastąpiło nam popołudniową kawę.Ale fakt faktem - droga ta jest sporym skrótem w stosunku do jechania obwodową nr 1 wzdłuż wybrzeża. Kilkadziesiąt km i co najmniej godzina oszczędności. Same plusy.
Po drodze zauważamy kilka przykładów nowoczesnej architektury. Charakterystyczne dla Skandynawii elewacje z pionowo ułożonych desek, proste, ale nie nudne i sztampowe formy brył budzą nasze zainteresowanie i powodują architektoniczne zadowolenie. Ładnie, ładnie...
Najlepsze jest zestawienie tych budynków z sąsiadującymi oborami, stodołami, porozstawianymi traktorami i innymi skarbami współczesnego rolnictwa. Po prostu petarda!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz