poniedziałek, 15 sierpnia 2016

Park pałacowy w Maciejowej

Park w Maciejowej



Dzisiaj wyrwałem się sam na wypad rowerowy. Rower pożyczony, wypożyczalnia przy Osadzie Śnieżka, w której akurat spędzamy letnie wakacje. Warunki rowerowe w okolicy świetne, ścieżki, drogi itp. Nic tylko pedałować.
No więc dopedałowałem na przedmieścia Jeleniej, i zapragnąłem wjechać na szczyt Maciejowej.
I co znalazłem na szczycie? 
Zrujnowaną wieżę widokową z końca XIX wieku, postawioną w miejscu dawnej wieży rycerskiej przez ówczesnych właścicieli okolicznych terenów - Beckerów.

 

 



Jak widać, ktoś dba o to miejsce, chyba od niedawna. Są tablice i opisy miejsc, a nawet wyznaczone trasy / ścieżki przez, jak się okazało - park pałacowy.
Wychodzi na to, że wdrapałem się na Maciejową nie z tej strony i odkrywam tajemnice od końca. Nic to, jadę dalej.







 

Totalne zaskoczenie i absolutne wrycie w ziemię. Rodzinne mauzoleum ostatniego z Beckerów na tych ziemiach. Budowla z końcówki XIX wieku. Czerwony granit, marmury... Stan - opłakany, ale pozytywnie coś się z obiektem dzieje. Ktoś przeprowadza renowację obiektu i otoczenia.
Krótka wspinaczka po resztkach schodów, wizyta wewnątrz... Palą się znicze, są świeże kwiaty, ktoś pamięta, przychodzi, dba. Bardzo to budujące, że mimo ruiny w jaką popadł park i mauzoleum, to jest ktoś, komu to nie jest jednak obojętne.
Zaglądam w dół schodków do krypty...



Czy to trumna? 

Z mieszanymi uczuciami ruszam dalej w dół parku, obok ocalałych dwóch z 11 stawów.



Jest informacja o pałacu Beckerów... W roku 1964 zaorany, ślad nie został. Teraz stoi hurtownia budowlana... Ehhh... 
Na pocieszenie - rejon Karpacza, Łomnicy, Kowar jest zwany doliną pałaców, zachowało się ich bardzo, bardzo dużo.
Ten jest jednym z tych, którym się nie udało dotrwać do naszych czasów.
Szkoda.
Ale park, Maciejowa z wieżą i mauzoleum - niesamowite. 
I ktoś mimo wszystko o to dba, przeprowadza renowację obiektów i rewaloryzację parku. Nie wiem kto, bo informacje były niepodpisane, ale może na fanpage "Zapomniany Park i Pałac Maciejowa" można dowiedzieć się więcej.



piątek, 12 sierpnia 2016

Twierdza Kłodzko



Czołg w twierdzy

Zdjęcie powyżej może trochę mylące, bo twierdza pochodzi z wieku XVII, a ukończona została w wieku XIX jako jedno z największych założeń obronnych i fortyfikacyjnych nowożytnej Europy.
No ale czołg też znajduje się tu nie bez powodu - w twierdzy kręcono część zdjęć do polskiego serialu wojennego wszechczasów - "Czterech pancernych i psa".
O muzeum i oprowadzaniu przez przewodnika nie będę się rozpowiadał, bo jest podobne jak w wielu miejscach w Europie i na świecie. Poza tym wiele można się dowiedzieć w przewodnikach i internecie, chociażby tutaj.




A dlaczego twierdza Kłodzko znalazła się na blogu? 


Z dwóch powodów:
1. Założenie jest w całości oryginalne, jakimś cudem niezniszczone przez żadne działania wojenne.
2. Zawiera ewenement na skalę światową - tunele (chodniki) kontrminerskie zachowane w całości.

 

I właśnie to drugie jest najbardziej ciekawe. 


Co to są chodniki kontrminerskie? 


Otóż jest to taki wynalazek sztuki fortyfikacyjnej, który polega na budowaniu podziemnych tuneli o różnej konfiguracji, wybiegających kilkaset metrów w przedpole fortecy w stronę, z której mógł atakować wróg. 
Tunele te w założeniu miały być zaminowywane i w razie potrzeby wysadzane przez obrońców twierdzy, aby niszczyć w ten sposób umocnienia, pozycje, uzbrojenie i ewentualne podkopy tworzone przez wroga oblężającego twierdzę. Taka zabawa w Dynablaster.
Te w Kłodzku wybiegają 200 m przed twierdzę i mają łączną długość 7 km! Tunele nie były nigdy użyte w warunkach bojowych, więc całość jest dostępna, z czego do zwiedzania przystosowano 1 km. Przejście z przewodnikiem w stroju z epoki (nasz był akurat w mundurze pruskim, gustownym, żółto-niebieskim) jest ciekawym przeżyciem, zwłaszcza jak zgaśnie światło. Można się wtedy poczuć, jak prawdziwy miner z tamtych czasów, który przecież miny w tunelu budować musiał w całkowitej ciemności. Nie było bowiem dobrym pomysłem podchodzenie ze światłem (czyli płomieniem) do ok. 3 ton ładunku wybuchowego składającego się w całości z czarnego prochu.
Większość tuneli w Kłodzku ma wysokość 150-160cm, niewiele - 180-190cm, a kilka - 90-100 cm. Ta najniższe to tzw. tunele nasłuchowe. Minerzy sprawdzali w nich, czy słychać przeciwnika budującego podkop pod twierdzę.
Przy okazji zwiedzania dowiedziałem się dwóch ciekawych rzeczy, w tym jednej o sobie:
1.  nie mógłbym być minerem, bo:
   a) jestem za wysoki (minerzy mieli do 160cm wzrostu, aby biegać bez pochylania się w tunelach)
   b) po 10 minutach chodzenia w tunelach pękłby mi kręgosłup, co bezpośrednio zresztą wiąże się z punktem a)
2. zawsze zastanawiało mnie i napawało głębokim zdumieniem nad nieskończoną głupotą ówczesnych generałów. Po jaką cholerę mundury wojsk z czasów napoleońskich miały takie kretyńskie, jaskrawe kolory i równie kretyńskie czapki? Zawsze wydawało mi się to mega głupotą, aby wychodzić w pole do bitwy ubranym jak pajac na paradzie, stawać w rządku i strzelać do równie idiotycznie ubranych pajaców po drugiej stronie. Po czym tamte pajace (te które nie padły po pierwszej salwie) robiły to samo. 
Ha! Otóż do czasu tylko! Po kilku salwach pole bitwy robiło się tak zadymione od palonego czarnego prochu, że nie było widać końca lufy własnego muszkietu, nie mówiąc już o reszcie oddziału. Zwłaszcza przy bezwietrznej i wilgotnej pogodzie, kiedy właściwie cały ten siwy dym słał się tuż przy ziemi. Nie było widać dosłownie nic. Poniżej namiastka:


źródło: http://www.twierdza.klodzko.pl/media/k2/items/cache/2ff2ba0051687eef5ca0459cf942940c_XL.jpg

źródło: http://s.tvp.pl/images/4/6/3/uid_4636d72eddb10152677383a3d14281081434538023107_width_700_play_0_pos_3_gs_0.jpg

No i zagadka rozwiązana. Śmieszne czapki i stroje jak z odpustu miały bardzo praktyczne zastosowanie - lepsza widoczność i orientacja dowódców wojsk podczas bitwy. Inaczej - zero kumacji kto gdzie jest i do kogo strzela. A łączności radiowej i współrzędnych geograficznych podawanych przez radio - nie było.

No to się dowiedziałem, co zresztą zmieniło trochę moje podejście do sztuki wojennej tamtych czasów o tyle, że już się z niej tak nie naśmiewam jak kiedyś. Może spojrzę teraz łaskawszym okiem na mundury legionów.

W każdym razie - miejsce oryginalne, niezbyt zaśmiecone przez budy, dmuchańce i inne przejawy radosnej kapitalistycznej twórczości. A chodniki kontrminerskie - po prostu petarda!

środa, 10 sierpnia 2016

Stezka v oblacích



Spacer w chmurach

Stezka v oblacích, inaczej mówiąc - Ścieżka w chmurach, a w języku międzynarodowym - marketingowy Skywalk.

Kto by się spodziewał, że w czeskiej gminie Dolni Morava liczącej 300 mieszkańców (gmina!) powstanie ewenement na skalę europejską (a może i światową?)
A jednak! W grudniu 2015 oddano do użytku konstrukcję będącą połączeniem wieży widokowej, platformy spacerowej i, uwaga, zjeżdżalni!
Rzecz jest nowiutka i powstała, bądź co bądź, chyba z pobudek ekonomicznych. Ale co tam, nie umniejsza to przecież autentyczności tego niesamowitego tworu.







Trochę liczb:
- 1116 - wysokość w m n.p.m
- 55 m - wysokość konstrukcji
- ok. 100 m - długość zjeżdżalni
Atrakcja leży na szczycie Śnieżnika. Dostać się tam można na dwa sposoby - wyciągiem krzesełkowym (4 osoby), do którego trzeba kawałek dojść z parkingu, lub też - trasą pieszą. Można też rowerem lub hulajnogą w wydaniu górskim (!)
My wjechaliśmy wyciągiem.





U góry jest przyjemna knajpka oraz milusi plac zabaw dla dzieci.
Na górny taras SkyWalku wchodzimy po łagodnej i szerokiej rampie, tak samo też schodzimy. Ale możemy też zjechać po zjeżdżalni - monstrum. Niestety, podczas naszego pobytu była nieczynna. Nie natknąłem się również na żadne filmy pokazujące zjazd tym potworem. Także nie wiem w sumie, czy ktokolwiek kiedykolwiek z niej zjechał.



 

  



Na górnej platformie czeka na nas ciekawe przeżycie (dla chętnych oczywiście) - przejście po siatce nad 50-metrową otchłanią górskiego powietrza. 



Cokolwiek by o tym miejscu nie mówić i nie myśleć - na pewno architektonicznie i konstrukcyjnie jest to rzecz niezwykle ciekawa i wyjątkowa. Budzi zaciekawienie i podziw, miejscami przestrach i respekt. 
Przy dolnej stacji wyciągu na Śnieżnik jest też niesamowity plac zabaw dla dzieci. Niestety płatny, ale warto - mało jest takich placów zabaw w Polsce, a nawet Europie.


Infrastrukturę uzupełnia jeszcze kilka atrakcji, znajduje się tam również całkiem przyjemny, nowoczesny hotel. 


Całość pozbawiona wydaje się nachalnej komercji i wszędobylskich reklam.

Jednym, słowem - ciekawie, nietypowo, nowocześnie, bez dmuchańców i bez napinki.

Warto polecić.



niedziela, 3 lipca 2016

Islandia - trochę liczb i informacji praktycznych



Garść informacji

Miało nie być przewodnikowo, ale uznałem, że może trochę faktów z naszej podróży po miejscach autentycznych na Islandii może komuś się przyda.





Przejechaliśmy łącznie 1776 km, w 5 dni. Z tego około 250 km przez interior. Średnie spalanie, jak widać, poniżej 12 litrów diesla na 100km. Uważam to za świetny wynik jak na około trzytonowe monstrum (2.5t sam Isuzu plus zabudowa). 


Camper i noclegi


Wynajęcie campera 4x4 było największym kosztem całej wyprawy. Gdyby ktoś się zastanawiał, to oczywiście można taniej, bo:
- można wynająć najtańsze i najmniejsze auto bez 4x4
- można zabukować sobie noclegi lub
- wziąć ze sobą namiot.
Są jednak pewne "ale" i minusy takiego rozwiązania:
- malutkim autem bez 4x4 nie wjedzie się w pewne fajne miejsca, a o przejeździe przez interior można zapomnieć (miejscami nawet obwodowa droga nr 1 występuje w postaci szutrowo-błotnej),
- zabukowane wcześniej noclegi po drodze są pewnym uwiązaniem, nie zawsze można odwołać, a z dojechaniem na czas może być różnie,
- noclegi pod namiotem w temperaturze maks. +10 stopni C trzeba lubić. 

Sprawdzaliśmy - wynajęcie tańszego auta oraz zabukowanie noclegów po drodze w opcji średnio-taniej (airbnb, campingi, hostele itp.) wychodziły podobnie cenowo co full-wypas camper 4x4, nowiutki, z super wyposażeniem (webasto rządzi).


Garść subiektywnych porad z perspektywy przejazdu przez Islandię camperem 4x4:


- bierzcie wypożyczalnię z dobrymi opiniami w necie. Jest mnóstwo do wyboru, my postawiliśmy na Lagoon Car Rental. Nie zawiedliśmy się. Ekipa w porządku, obsługa świetna, auta również,
- przy wypożyczeniu auta, bierzcie wszystkie możliwe ubezpieczenia jakie tylko można. Jeśli auto nie jest nowe - obfotografujcie zaraz po przejęciu, żeby nie było nieporozumień co do ilości rys i uszkodzeń, jak będziecie auto oddawać. Lagoon nie robił tu żadnego problemu, ale naczytaliśmy się, że niektóre wypożyczalnie potrafią naciągnąć na kilkaset euro,
- jeśli macie wybór - bierzcie campera z webasto. Genialny wynalazek ludzkości, zaraz po kole i nawilżanym papierze toaletowym,
- bierzcie nawigację z wypożyczalni i nie liczcie za bardzo na nawigację w waszych telefonach. Te nasze, kontynentalne, często nie mają / nie widzą dróg, które są na nawigacjach tubylczych. My dostaliśmy Garmina na szybę, sprawdził się rewelacyjnie. Nie wiem czy miał jakieś specjalne mapy i funkcje, czy też nie, ale nie zawiódł nas,
- nie wierzcie, że wi-fi jest na każdej stacji i restauracji. Ale pakiet atlantycki z Plusa działa. Można też wypożyczyć router wi-fi razem z autem. Na Islandii nie ma LTE.
- tankujcie zawsze pod korek. Auto i tak trzeba oddać z pełnym bakiem, a będziecie pewni, że paliwa nie zabraknie.
- kartą można płacić absolutnie wszędzie, nawet w największej dziurze na dalekiej północy, obojętnie. Oczywiście, przelicza prowizje i inne procenty. Przynajmniej nam przeliczało. Więc jak ktoś woli gotówkę, to też jest to opcja. Ale kwoty są zawrotne, więc ciężko się przelicza,
- nie szukajcie restauracji ze smażoną rybką. Jedyna jaką znaleźliśmy była w starym porcie w Reykjaviku. No i wiedzieliśmy czego szukać, mieliśmy namiary od znajomego (dzięki, Szy),
- w ogóle restauracji jak na lekarstwo. Jak już jest, to jedzenie raczej barowe. 
- absolutnie wszyscy Islandczycy mówią po angielsku,
- przestępczość niby jest zerowa, albo nawet ujemna (tych kilku więźniów, którzy mają wakacje w trybie penitencjarnym, wychodzą na weekendy do domu). Niby tak, ale jednak - na basenie w tajemniczy sposób Justyny supermydło znalazło nowego właściciela. Bez sensu, ale jednak,
- weźcie sobie do serca informacje z netu, żeby się dobrze przygotować od strony odzieżowej. Nie ma co oszczędzać na termicznej bieliźnie i różnych innych oddychających cudach, typu spodnie, bluzy itp itd. Naprawdę jest różnica między takim ubiorem, a dżinsami, które są przemoczone w pół sekundy w islandzkiej pogodzie. I nie mają gdzie wyschnąć. Czapki i rękawiczki to absolutny mus.
- przygotujcie się jakoś na białe noce. My się nie przygotowaliśmy i musieliśmy "w nocy" improwizować z zasłanianiem okienek campera ręcznikami, żeby w ogóle zasnąć. Plusem białych nocy jest to, że zwiedzać można 24h na dobę. Zmrok was nie zaskoczy. 
- Jedźcie najlepiej na przełomie lipca / sierpnia. Przełom czerwca i lipca jak się okazało, to jeszcze za wcześnie. Dojazd na Landmannalaugar na przykład był jeszcze zamknięty od strony, z której jechaliśmy. Całe szczęście, że otworzyli F35 przez interior. Ale pozostałe drogi były jeszcze zamknięte. Warto na bieżąco sprawdzać na www.road.is. 
- Pogoda zmienia się co minutę lub dwie. Dosłownie. Słońce / mżawka / ulewa / wiatr. I tak na zmianę. Przez tydzień był raptem jeden dzień stabilnej pogody. Tak też się zdarza. Sprawdzajcie pogodę i różne zjawiska na http://en.vedur.is/ Naprawdę warto.
- Mimo wszystko warto mieć analogową mapę. My kupiliśmy już na miejscu,
- na zakupy polecamy sieć Bonus (taka nasza Biedronka),
- mewy i inne wydrzyki, tudzież skua naprawdę łatwo wkurzyć. Potrafią być wredne jak kanar o świcie. Naprawdę nie ma z nimi żartów. Lepiej nie włazić w odludne miejsca przy brzegu oceanu,
- a propos zwierzątek - kupcie moskitiery na twarze, przydadzą się na te superupierdliwe meszki,
- woda śmierdzi, ale tylko ta geotermalna.

Szerokiej drogi i miłych wrażeń!



PS. 
Aha, jeszcze o DPF, bo nie mogę się powstrzymać, jako użytkownik Diesla na codzień.
Oto jak Isuzu rozwiązało problem wypalania filtra cząstek stałych (tu nazywa się to PM Filter):







Filtr regeneruje się sam, absolutnie bez żadnej ingerencji ze strony kierowcy, w dowolnych warunkach, przy normalnej jeździe, co jakieś 200 - 300 km.
I jest wskaźnik, który na bieżąco pokazuje stopień zapełnienia i oczyszczania filtra (od Low do High i z powrotem).
Można? Można! 
Brawo Isuzu i wstydźcie się pozostali!


sobota, 2 lipca 2016

Reykjavik



No i jest. Stolica Islandii. Mieszka w niej 2/3 całej populacji narodu na wyspie. 
Zatrzymaliśmy się w samym śródmieściu. Znaleźliśmy świetny nocleg przez airbnb, u bardzo miłych gospodarzy.

  

Reykjavik to miasto bardzo przyjemne w skali, niewielkie, nawet jak na standardy europejskie, a już na pewno jak na stolicę europejskiego kraju, to wręcz mikro-miasto.
Metra tu nie uraczysz, nie ma nawet mowy o tramwaju. Ale autobusy jeżdżą. W zasadzie to większość ciekawych rzeczy da się zejść na piechotę, o ile nigdzie się nie spieszymy.





 



Justyna decyduje się na wieczorne zwiedzanie, ja nie mam siły i zalegam w naszym rejkjawickim hiltonie u Gudmundura.
Justyna trafia na coś w rodzaju rynku (mikroskala, znów), gdzie akurat telebimują transmisję ćwierćfinału Euro2016, gdzie Polska walczy dzielnie z Portugalią.
Na placu tłum Polaków, dziarsko kibicują, co jak się okazało, nie dało nam jednak awansu. Ale i tak jest fajnie!

 

Po wieczornym obchodzie Justyna już zna właściwie całe miasto i dzięki temu wiemy, co nazajutrz warto zobaczyć, wykorzystując nasz ostatni dzień na Islandii.

No więc rano zaczynamy od wizyty w Nordic House. Obiekt jest poświęcony kulturze krajów i krain nordyckich (Danii, Norwegii, Szwecji, Islandii, Finlandii, a także terytoriów autonomicznych Grenlandii, Wysp Owczych, Wysp Alandzkich oraz Laponii).



Budynek Nordic House jest niezwykły sam w sobie. Zaprojektowany w latach 60. XX wieku przez jednego z największych architektów ubiegłego stulecia (a może i wszechczasów?) - Fina Alvara Aalto, otwarty został w roku 1968. Jak zwykle u Aalto - świetna przestrzeń, genialnie zaprojektowana, wymykająca się konwenansom i szufladkowaniu w style architektoniczne i artystyczne. Często Aalto opisywany jest jako architekt modernizmu, a jego obiekty jako modernistyczne. No fakt, żył i tworzył w czasach, kiedy modernizm i styl międzynarodowy się rozwijał. Ale żeby od razu modernista? Uważam, że podobnie jak F.L. Wrighta, Alvara nie da się wrzucić w szufladkę. Był jedyny w swoim rodzaju. No bo jak porównać najznamienitsze nawet przykłady modernizmu i international style, takie jak chociażby Willę Tugendhadtów Miesa van der Rohe, czy też zabudowania Bauhausu autorstwa Gropiusa, czy nawet międzynarodowy show budownictwa nowoczesnego z roku 1929 zaprezentowany na wystawie osiedla Weissenhof z tym, co robił Wright i Aalto? Na przykład z budynkami akademików MIT w Cambridge, Massachussetts w Stanach Zjednoczonych? No nijak się ma jedno do drugiego. Aalto wymyka się stylom, zasadom, modom i wszystkiemu co ma jakikolwiek -izm w nazwie. 
Po prostu projektował dobre przestrzenie, w którycyh ludzie dobrze się czuli, i w nosie albo i głębiej miał, jaki styl to może przypominać. Z reguły nie przypominało żadnego. Podobnie też jest i z Nordic House. To jedno z jego późniejszych dzieł. Tym samym może bardziej dojrzałe, pełniejsze, doskonalsze?









 

  

Nie wiem czy było to zamierzeniem Aalto, ale na pewno nie miałby nic przeciwko. W duchu SLOW - naokoło budynku miejskie grządki, szklarnia. A dalej ciekawy miejski park, o lekko zdziczałym charakterze. Po prostu przecudnie.

Trochę fotografii z wnętrz Nordic House:







 



Zaraz obok Nordic House jest budynek Uniwersytetu Islandzkiego. Nie wiem kto i kiedy zaprojektował rozbudowę o ten nowoczesny obiekt, ale po półgodzinie tam wiedzieliśmy już, że jest to dobre miejsce do studiowania i pracy. Duża dbałość o materiał i detale, dobra akustyka i przyjazna, przemyślana przestrzeń. 
Bryła z zewnątrz może budzić kontrowersje, wydaje się nieco pretensjonalna, nieco na wyrost. Z detalami robionymi nieco na siłę... Niski budżet, czy przerost ambicji architekta? Może jedno i drugie... A może chęć dorównania, prześcignięcia stojącego obok od dziesięcioleci wielkiego, skromnego Aalto? Nie wiem. W każdym razie jest, taki ambiwalentny budynek na campusie Uniwersytetu Islandzkiego.





 

O ratuszu miejskim nie będę się rozpisywał. Dobry przykład postmodernistycznej architektury, z ciekawym wkomponowaniem tzw. powierzchni biologicznie czynnych (czyli wody i zieleni, w tym w wydaniu wertykalnym!)
Ale w ratuszu jest makieta całej Islandii. Warto zobaczyć.

 

Hallgrímskirkja - charakterystyczny kościół, którego nie sposób nie zauważyć. A jak się już zauważy - nie zapamiętać. 



Długo się zastanawiałem, na czym polega jego wyjątkowość, jeśli chodzi o bryłę i kompozycję.

  

Dopóki nie natknąłem się na zdjęcia miejsca na Islandii, które ominęliśmy... 


Źródło: http://www.reykjavikboulevard.com/wp-content/uploads/2013/01/island14.jpg

Żródło: https://media-cdn.tripadvisor.com/media/photo-s/06/f5/91/ca/iceland-s-mini-giants.jpg

Prawda? 

To bazaltowe kolumny na plaży Reynisdrangar na wybrzeżu południowym.

I tak dochodzimy do absolutnego hitu architektury współczesnej i nowoczesnej w Reykjaviku (i w sumie nie tylko).
Obok Muzeum Żydowskiego w Berlinie i Opery w Oslo, jeden z niewielu budynków świata, który wywarł na mnie mocne wrażenie.
Opera i filharmonia Harpa.
Projekt jest wynikiem konkursu, rozstrzygniętego w roku 2005. Realizacja miała miejsca w latach 2007-2011. 


Obiekt zaprojektowało konsorcjum dwóch biur: uznanego duńskiego Henning Larsen Architects (odpowiedzialni m.in. za operę w Kopenhadze) oraz mniej znanego Batteríið Architects z Islandii właśnie. 
Podobnie jak w operze w Oslo autorstwa biura Snøhetta, inspiracją była natura. Tam - lodowa kra, a tutaj w Reykjaviku - kryształy i skały. I podobnie jak tam - efekt nie został osiągnięty dekoracjami, czy jakimiś skomplikowanymi bryłami, a geometrią i strukturą. Siłą projektu jest idea prostego geometrycznego kształtu tłumacząca strukturę kryształu na język konstrukcji budowlanych. Wynikiem tego prostego działania jest bogaty i ciekawy kształt fasad i dachu. Wszystko pokryte szkłem. Co jakiś czas szklane elementy pokryte są jakąś refleksyjną powłoką, co daje niesamowity efekt rozszczepienia światła.

 
 




Za projektem fasady stoi artysta / architekt Olafur Eliasson.
Uważam, że genialnie udało oddać mu się to, co widzieliśmy na diamentowej plaży i w lodowej lagunie. Kryształ lodu w języku architektury to jest właśnie to.
Fasada ukształtowana w ten sposób wydaje się spełniać jeszcze jeden cel - dodatkowej izolacji termicznej i akustycznej. 

Niestety - jak każdy medal, ten też ma dwie strony. 


Jak widać - projekt fasady jest genialnie sprzątaczkoodporny. Można też potraktować nóż do masła jako instalację artystyczną i się nim zachwycać. Coś w tym jest. Autor dzieła nieznany.

Konstrukcja fasady została wykonana w 100% w jednej z chińskich stoczni i przewieziona do złożenia na miejsce. 
A zatem - made in China.

Tym mocnym architektonicznym akcentem prawie że kończymy zwiedzanie Reykjaviku. Jeszcze tylko lunch / obiad w świetnym barze w porcie - The Sea Baron / Saegreifinn. Polecamy, wreszcie nam się udało zjeść rybkę na Islandii.




Poniżej jeszcze kilka migawek ze stolicy Islandii.


 

 

 


Galanteria skórzana powyżej - wykonana ręcznie ze skór lokalnych ryb. A konkretnie tych:


Petarda! Nigdy bym nie wpadł, że można zrobić takie cuda z dorsza!

 


No i czas już na nas. W drodze na lotnisko żegnamy się jeszcze wzrokiem i aparatem z islandzkimi krajobrazami półwypsu Reykjanes. Może jeszcze tu wrócimy. Chyba warto.